poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Rozdział 2

Kap, kap, kap...
Dziewczyna odwróciła głowę w stronę okna i zamrugała zaspanymi oczami. Leżała na łóżku, ubrana nadal w te rzeczy, które miała na sobie wczoraj, po powrocie do domu. O szybę okna niemiarowo uderzały ogromne krople deszczu. Deana pokręciła głową i wyciągnęła rękę po jedną z większych poduszek. Zakryła sobie nią uszy i zamknęła oczy w nadziei, że materiał zagłówka zagłuszy bębnienie wody o parapet. Nienawidziła deszczu, ale tylko wtedy, gdy chciała spać. Po prostu jej w tym przeszkadzał. Deana przekręcił się na drugi bok. Miękka tarcza, która miała chronić ją przed dźwiękiem na niewiele się zdała, więc dziewczyna odrzuciła ją z niesmakiem spowodowanym nie spełnieniem nadziei, które pokładała w poduszce. Uniosła się na łokciach do pozycji pół-leżącej i spojrzała na zegarek ustawiony na jej etażerce. Jego wyświetlacz ukazywał przerażająco wczesną godzinę - 4:20. Dziewczyna jęknęła i zwlokła się z łóżka. Z powodu tej rannej godziny zatoczyła się tak, że musiała oprzeć się o ramę lustra. Spojrzała w nie przez przypadek, mimo tego, że wiedziała, iż rano wygląda ledwo przyzwoicie. Od razu tego pożałowała. Miała podkrążone oczy i zapadnięte policzki, co upodobniało jej do żywego trupa. Chociaż nie. Widziała raz zombie i ono wyglądało gorzej niż ona teraz. Nie było to dość dużym pocieszeniem, ale zawsze jakimś. Przeszła powoli do białych drzwi, w które nigdy nie kopała. Nacisnęła miedzianą, lodowatą klamkę i popchnęła drewniane wrota małych rozmiarów. Weszła do dobrzej jej znanej łazienki, której, na całe szczęście, z nikim nie dzieliła. Wyłożona była dwoma rodzajami płytek w różnych kolorach - jedne były fioletowe, a drugie zielone, w butelkowym odcieniu. Lubiła wystrój tego pomieszczenia, sama je projektowała. Wszystkie sprzęty były białe ze srebrnymi akcentami, aby nie kontrastować zbytnio z kolorowymi ścianami, które grały tutaj pierwsze skrzypce. Dziewczyna zaczęła powoli ściągać z siebie wczorajsze ubranie. Gdy na podłodze wylądowały już jej czarne, wąskie dżinsy, błękitna kamizelka wykonana z tego samego materiału, postrzępiona bluzka od jej zwariowanej ciotki z logo Nirvany i czarna bielizna, dziewczyna weszła do kabiny prysznicowej. Nie uznawała kąpieli, więc nie miała w łazience wanny, bo, po prostu jej nie potrzebowała. Odkręciła kurek z czerwoną kropką, bo mimo tego, że była amatorką prysznicy, to nie przepadała za tymi zdrowymi, jednak brutalnymi kuracjami płynnym lodem. Zamknęła oczy i chwilę stała pod strumieniem przyjemnie ciepłej, rozluźniającej wody. Zamrugała powiekami i zacisnęła je z powrotem, gdy napłynęła jej do oczu woda, podrażniająca jej spojówki. Umyła włosy szamponem o cudownie rozbudzającym zapachu mięty i spłukała je szybko, jednak bardzo dokładnie. Zakręciła kran i na ślepo wymacała puszysty ręcznik zawieszony na haczyku. Wytarła twarz tak, że teraz mogła chociaż otworzyć oczy. Zarzuciła sobie na głowę czarny ręcznik w małe, fioletowe rybki i zaczęła szybko osuszać swoje ciemne od wilgoci włosy. Nigdy ich nie suszyła, bo była na to zbyt leniwa i uważała, że jest to strata czasu. Czesała je tylko, aby nie były zbyt skołtunione i zostawiała w spokoju. Ściągnęła z innego haczyka gruby, zielony szlafrok i wyszła z zaparowanej łazienki. Dopiero gdy weszła do pokoju zadrżała z zimna i otuliła się szczelniej okryciem, które miała na siebie zarzucone. Podeszła szybko do okna i zatrzasnęła je z hukiem. Miała cichą nadzieję, że od razu zrobi się cieplej, ale wiedziała, że będzie duszno, co da jej tylko dławiącą ułudę ciepła. Podeszła do szafy, tej samej, o którą wczoraj opierał się jej ojciec, i otworzyła ją na oścież. Mimo ogólnego rozgardiaszu panującego w jej garderobie wiedziała co i gdzie leży. Przynajmniej w przybliżeniu. Sięgnęła ręką w głąb jednej z półek i wyciągnęła wymiętą, czarną podkoszulkę z napisem Pink Floyd z filmu the Wall i postrzępione szorty z jasnego, spranego dżinsu. Popatrzyła krytycznie na pogniecioną koszulkę i wzruszyła ramionami. Z innej półki wyciągnęła tak samo wygniecioną, flanelową koszulę w kratę. Popatrzyła na nią z czułością. Już takich nie robią- pomyślała rzewnie. Miała rację. Już od kilkunastu lat nie robili prawdziwych, flanelowych koszul. Tę miała po ciotce, zresztą jak wiele innych rzeczy. Otworzyła jedną z szuflad na dole i wyciągnęła z niej granatową bieliznę w małe kokardki. Skrzywiła się na ich widok, ale nie chciało jej się szukać dalej. Rzuciła wszystko na łóżko i na wszelki wypadek przekręciła stary, odrobinę zardzewiały klucz zwisający smętnie z mosiężnego zamka jej drzwi. Zrzuciła szlafrok, który wylądował na drewnianym krześle, dołączając do stert innych, leżących tam ciuchów. Ubrała się szybko, nie zważając na stopień znoszenia lub wymiętoszenia zakładanych przez nią ubrań. Rozejrzała się dookoła, a jej wzrok znowu skupił się na elektronicznym zegarku, który wyświetlał 4:45. Westchnęła ciężko i przewróciła oczami. Ojciec wczoraj nie żartował, a jeżeli ona się nie spakuje, to on wsadzi ją na statek płynący do Melbenrew bez żadnych bagaży czy ubrań, byle tylko znalazła się w szkole. Wiedziała, że tak będzie, a przebywanie na wyspie tylko w tym, co miała na sobie, już w ogóle jej się nie uśmiechało. Kucnęła z cichym jęknięciem i wyciągnęła spod szafy dużą, czarną walizkę z wymalowaną na niej wielką pacyfką w kolorach tęczy. Szarpnęła za zamek błyskawiczny i otworzyła ją, ukazując jeszcze jedną, odrobinę mniej pojemną walizę. Otworzyła też drugą i ułożyła je obok siebie. Wstała z trudem i wyprostowała plecy czując bolesny ucisk w kręgosłupie. Przeszła się po pokoju wrzucając do sakwojażu wszystkie rzeczy jakie znalazła na podłodze czy krześle bez żadnego ładu czy składu. Nie patrzyła co bierze ani jak to wygląda, po prostu zwijała to w kulkę i "pakowała", bo kiedyś mogło się przecież przydać. Przeskoczyła szybko do szafy i zaczęła z niej wyciągać wszystko, co tylko wpadło jej w ręce. Po chwili zauważyła, że wszystkie ubrania, jakie miała rozrzucone po całym pokoju, leżą teraz w nieładzie w dwóch walizkach. Zamknęła wieko jednej z nich i usiadła na niej tak, by móc ją zapiąć. Nie było to łatwe zadanie, bo wypchana do granic możliwości waliza stawiała czynny opór. Chwilę później siedziała już na drugiej walizie, tej większej i, co logiczne, bardziej napakowanej. Z tą miała zdecydowanie więcej problemu, ale w końcu nazywa się Deanna Lovris Mearhie, i zawsze osiąga to, czego chce. Zamknęła obie walizy i usiadła obok nich lekko zdyszana. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko. Wstała szybko i podeszłą do etażerki ustawionej przy łóżku. Wyciągnęła z niej małą walizeczkę i poszła do łazienki. Spakowała wszystko. Szczoteczkę i pastę do zębów, ręczniki, szampon, odżywkę i żel pod prysznic. Wybiegła z niej szybko, ponieważ nadal unosiła się tam dusząca para, która została po jej porannej kąpieli. Gdy była w pokoju wrzuciła jeszcze do walizki trochę biżuterii i gumek do włosów. Postawiła wszystkie wypchane do granic możliwości kuferki jeden na drugim i opadła wykończona nie wiadomo czym na podłogę. Przekrzywiła odrobinę głowę i spojrzała kolejny raz dzisiaj na zegarek. Tym razem pokazywał 5:17. Dużo czasu zeszło jej na tym pakowaniu, ale to i dobrze. Przynajmniej będzie miała mniej czasu, aby siedzieć tutaj w ciszy. Gdy tylko pomyślała o ciszy, wpadło jej do głowy, że nie wzięła najważniejszych rzeczy. Jedną nogą wykopała spod łóżka pojemny plecak i podniosła go z ziemi. Spakowała do niego ładowarkę do telefonu, laptop, MP3 i bumbox. Wzięła by też tablet, ale ojciec w życiu by się na to nie zgodził, a zresztą rzadko z niego korzystała. Zsunęła jeszcze z biurka wszystkie leżące tam płyty: Nirvana, Pink Floyd, the Killers, Led Zeppelin, Queen...i parę innych. Kochała każdą z nich i każdej z nich mogła by słuchać bez przerwy, całymi godzinami. Rzuciłaby także i ten pakunek na podłogę, ale w środku było zbyt wiele cennych rzeczy, więc ułożyła go z niespotykaną u siebie delikatnością. Teraz było całkiem czysto, a to się tu nigdy nie zdarzało. Nagłe burczenie w brzuchu oznajmiło jej, że czas na jakieś śniadanie. Podeszła do drzwi i od kluczyła je jednym ruchem nadgarstka. Wyjrzała na korytarz i rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto chciałby obrzucić ją spojrzeniem pełnym wyższości albo zadrwić z niej. Na szczęście nikt taki nie latał po holu, więc mogła ze spokojem wyjść ze swojego małego królestwa. Przeszła powoli po miękkim dywanie aż do schodów prowadzących na dół. Zeskakiwała z każdego stopnia tak szybko, jakby ktoś ją gonił. Gdy już była na dole znowu rozejrzała się, aby upewnić się, czy i tutaj niema nikogo nieprzychylnego. Z westchnieniem ulgi stwierdziła, że przy stole w jadalni krząta się tylko Bhilla, ich kucharka zatrudniona jeszcze przez rodzicielkę Deany. Była to chyba jedyna osoba w całym tym wielkim domu, która nie uważała Deany za kompletną idiotkę, wręcz przeciwnie. Lubiła z nią rozmawiać o różnych rzeczach, mimo bardzo dużej różnicy wieku. Cóż, Deana jak na dziewiętnastoletnią dziewczynę była bardzo inteligentna, jednak mało kto o tym wiedział. Chyba tylko Bhilla i matka Deany uważały, że nie jest do niczego.
-Cześć, Bhi.- pomachała do kucharki dziewczyna, odsuwając sobie krzesło.
Kobieta uśmiechnęła się do niej promiennie.
-Witaj, słonko- odpowiedziała. Była to dość niska, korpulentna kobieta o śniadej, odrobinę pomarszczonej skórze i niesamowicie błękitnych oczach. Miała ciemne włosy, które zawsze wiązała w dwa, grube warkocze zwisające jej aż do bioder. Jej wygląd budził zaufanie jeszcze zanim się ją poznało, a warto było się z nią zaprzyjaźnić. Była doskonałą powierniczką największych sekretów i idealną słuchaczką-nigdy nie oceniała, nie przerywała. Słuchała. Nie żeby Deana częsta jej się spowiadała ze swoich tajemnic czy smutków, ale jeżeli już miałaby to robić, to tylko Bhi.
-Dostanę coś przed odjazdem?- zapytała sarkastycznie, siadając na drewnianym, nie wygodnym krześle.
-Oczywiście, słonko.- Bhilla wyczłapała z jadalni, aby wrócić chwilę potem z pełną tacą. Postawiła ją przed dziewczyną i poklepała ją ciemnych włosach. -Mam też dla ciebie coś na drogę.- powiedziała wracając znowu do kuchni. Deana spojrzała na to, co zostało jej podane. Ciepła bułeczka pachniała zachęcająco, a pięknie ułożone pomidory, ogórki, papryka i marchewka kusiły wyglądem i soczystymi kolorami. Dziewczyna ochoczo zabrała się do jedzenia marchewek. Obok stał też kubek wypełniony po brzegi jej ukochaną, miętową herbatą. Była trochę gorąca, ale nastolatka uwielbiała jej smak.
-Bhi, a są jabłka?!- krzyknęła odchylając się na tylnych nogach krzesła.
-Świeżutkie i czerwone!- odkrzyknęła jej z pomieszczenia obok kobieta.
Dziewczyna uśmiechnęła się rozgryzając marchewkę. Była soczysta i słodka, prosto z ich ogrodu pielęgnowanego przez sztab ogrodników zatrudnionych przez jej ojca. Bhilla weszła znowu do jadalni wolnym, jednak zadziwiająco żywym krokiem. Z uśmiechem położyła przed Deaną drewnianą miskę, w której ułożone było kilka apetycznie wyglądających jabłek. Dziewczyna rzuciła jej pseudo miłe spojrzenie i wzięła do ręki jeden z czerwonych owoców leżących w misie.
-Mam nadzieję, że jesteś gotowa do odjazdu.- usłyszała za sobą okrutny, sarkastyczny głos. Wiedziała, do kogo należał, znała go aż za dobrze. Odwróciła się z niechęcią na krześle, nie przerywając przeżuwania jabłka.
-Dzień dobry, Venor- warknęła z udawaną uprzejmością, jaką stosowała zawsze w rozmowach z przyszywanym bratem. Nienawidziła go całym sercem, jeszcze bardziej niż ojca czy wszystkich nauczycieli razem wziętych. Tylko on odnosił się do niej z tak otwartą wrogością. No, on i kilka innych osób z jej starych szkół.
-O której odjeżdżasz, cioto?- zapytał wydzierając z jej ręki jabłko. Nie protestowała, w końcu był od niej silniejszy, więc wyszła by tylko na idiotkę. Postanowiła go zignorować i dokończyć marchewki z obojętnym wyrazem twarzy. Niestety, Venor dostał nie jeden dyplom w dziedzinie upierdliwości i nawet stoicki spokój Deany czasem z nim przegrywał.
-Zadałem ci pytanie, cioto.- Rzucił w nią jabłkiem, które wcześniej bezczelnie jej zabrał. Schyliła się odrobinę tak, że owoc przeleciał nad jej głową. Spojrzała na niego z niechęcią. Wyglądał dokładnie jak jego matka, a jej macocha. Miał te same złote loczki i ślicznie opaloną skórę. Nawet na zdjęciach z dzieciństwa wyglądał jak mały słodki cherubinek. Teraz też wyglądał jak anioł. Anioł śmierci, zemsty i bólu. Patrzył na nią tymi błękitnymi oczami skrzącymi się od nienawiści. Czuła, że jej oczy, mimo iż szare, lśniły tak samo jak jego.
-Nie mam bladego pojęcia, Venorze- odparła gryząc marchewkę z otwartą buzią. Śmieszyło ją to, jak patrzył na nią, gdy jadła w sposób nie okazujący mu żadnego szacunku.
-Mam nadzieję, że zgnijesz na tej wyspie, cioto- wysyczał do niej z nad stołu, pochylając się ku niej.
Dziewczyna przeżuła marchewkę i wypluła ją idealnie przed jego twarzą. Chłopak odsunął się z obrzydzeniem, potrząsając swoimi jedwabistymi włosami. Patrzył chwilę na pomarańczową paćkę na stole po czym wstał od stołu z grymasem na twarzy. Dopiero teraz zauważyła, że zawsze patrzył na nią tak samo, jak na tą marchew, którą jeszcze przed chwilą miała w ustach. To zabolało. Patrzyła za nim, jak odchodził korytarzem do swojego pokoju. Przewróciła oczami i zatopiła zęby w jednym z ogórków zostawionych przez Bhi. Miała tego dosyć. Może i dobrze, że wreszcie uwolni się od tej rodziny. Żadna z jej poprzednich szkół nie była z internatem, może więc będzie to sposób na ucieczkę z tego domu wariatów. Tak, może powinna na to patrzeć właśnie w ten sposób. Uśmiechnęła się i ugryzła trzymanego w rękach ogórka.

~~~~~~
Eee... nie mam Wam za wiele do powiedzenia xD. Mam nadzieję, że rozdział się spodoba, mimo wielu, wielu opisów.